Jazz club

Z czym kojarzy wam się klub jazzowy? Bo mi ze smutnym zawodzeniem saksofonu, dymem i zblazowanymi słuchaczami. Jestem właśnie w takim jednym. Nie wygląda to tak jak to sobie wcześniej wyobrażałam. Wchodzę, oddaję kurtkę młodej dziewczynie, rozglądam się za barem. Zapach piwnicznego potu jest nieznośny, ale staram się go ignorować. Nie ma tu smutnych indywidualistów, widzę tylko tłum roześmianych, pewnie już mocno wstawionych ludzi. Nie wiem po co oni wszyscy tu przyszli. Jest miło, zespół jeszcze gra na scenie, ludzie się ochoczo bujają z prawej nogi na lewą. Chociaż nie wiem czy większa w tym zasługa alkoholu czy klimatu tego klubu. W końcu dobijam do baru, zamawiam najtańszego drinka i szukam sobie miejsca. Przechodzę koło parkietu, jest całkiem zapchany. Czuję się jakbym trafiła w środek okresu godowego. Samice się wiją, kolorki żywe na twarzach nieskalanych myślą, ochoczo mrugają do zalotników. Samce prężą się dumnie, nie wiedzieć czy bardziej przed rywalami czy przed kochankami. Nie mój klimat. Siadam jak najdalej od parkietu. Znalazłam całkiem przyjemne miejsce z boku, na szczęście nie przy kiblu (smród powaliłby 3 słonie) i nie w jakimś szarym kącie. Siadam, sączę drinka i się przyglądam. Kiedy tak obserwuję ludzi zastanawiam się co kieruje takim mężczyzną, że wybiera konkretnie tę, a nie inną z tłumu prawie identycznych? Nie sądzę, że działa tu jedynie pociąg seksualny, to musi być coś więcej.

I kiedy tak sobie rozmyślam siedząc na niebieskiej, wybitnie niewygodnej kanapie, dopada mnie myśl, że przecież teraz jest moment, żeby ktoś się przysiadł i zagadał. Znacie ten motyw z hollywoodzkich filmów, jestem pewna. Prostuję się i zaczynam wpatrywać się w kolejnych kandydatów. Póki co żaden nie reaguje, ale nie poddam się tak łatwo. Rozpinam bluzkę i zaczynam pić drinka w seksowny sposób (mam głęboką i szczerą nadzieję, że nie wyglądam jak łapczywa lwica na polowaniu). Odsuwam od siebie głupkowate skojarzenia i rozglądam się dalej.

W sumie wytrzymałam jakieś 10 min i poczułam się bardzo zmęczona takim sztucznym wzbudzaniem zainteresowania. Mało tego, po chwili dociera do mnie beznadziejność mojej samobójczej misji i jej niepowodzenie. Poszłabym potańczyć, no ale co sama? I na ten sensualno-erotyczny densflor? Siedzę więc w tym przyzwoitym miejscu, na niebieskiej, nieprzyzwoitej kanapie i zaczynam planować hodowlę moich przyszłych kotów, znaczy myślę o mojej przyszłej, najbardziej prawdopodobnej rodzinie. Czuję się jak ostatni luzer i fajtłapa. Ciamajda życiowa do kwadratu. Moje kompleksy momentalnie skaczą w górę i wychodzą uszami. Taki mam ich nadmiar. Zdycham tu i nie wiem czy to od tego zapachu czy z samotności. Dopijam drinka i uciekam. To nie moje klimaty. Liczę, że może kiedyś okaże się, że było warto. Że wszystko było po coś. Póki co, nie ma happy endu.

Dodaj komentarz