Jazz club

Z czym kojarzy wam się klub jazzowy? Bo mi ze smutnym zawodzeniem saksofonu, dymem i zblazowanymi słuchaczami. Jestem właśnie w takim jednym. Nie wygląda to tak jak to sobie wcześniej wyobrażałam. Wchodzę, oddaję kurtkę młodej dziewczynie, rozglądam się za barem. Zapach piwnicznego potu jest nieznośny, ale staram się go ignorować. Nie ma tu smutnych indywidualistów, widzę tylko tłum roześmianych, pewnie już mocno wstawionych ludzi. Nie wiem po co oni wszyscy tu przyszli. Jest miło, zespół jeszcze gra na scenie, ludzie się ochoczo bujają z prawej nogi na lewą. Chociaż nie wiem czy większa w tym zasługa alkoholu czy klimatu tego klubu. W końcu dobijam do baru, zamawiam najtańszego drinka i szukam sobie miejsca. Przechodzę koło parkietu, jest całkiem zapchany. Czuję się jakbym trafiła w środek okresu godowego. Samice się wiją, kolorki żywe na twarzach nieskalanych myślą, ochoczo mrugają do zalotników. Samce prężą się dumnie, nie wiedzieć czy bardziej przed rywalami czy przed kochankami. Nie mój klimat. Siadam jak najdalej od parkietu. Znalazłam całkiem przyjemne miejsce z boku, na szczęście nie przy kiblu (smród powaliłby 3 słonie) i nie w jakimś szarym kącie. Siadam, sączę drinka i się przyglądam. Kiedy tak obserwuję ludzi zastanawiam się co kieruje takim mężczyzną, że wybiera konkretnie tę, a nie inną z tłumu prawie identycznych? Nie sądzę, że działa tu jedynie pociąg seksualny, to musi być coś więcej.

I kiedy tak sobie rozmyślam siedząc na niebieskiej, wybitnie niewygodnej kanapie, dopada mnie myśl, że przecież teraz jest moment, żeby ktoś się przysiadł i zagadał. Znacie ten motyw z hollywoodzkich filmów, jestem pewna. Prostuję się i zaczynam wpatrywać się w kolejnych kandydatów. Póki co żaden nie reaguje, ale nie poddam się tak łatwo. Rozpinam bluzkę i zaczynam pić drinka w seksowny sposób (mam głęboką i szczerą nadzieję, że nie wyglądam jak łapczywa lwica na polowaniu). Odsuwam od siebie głupkowate skojarzenia i rozglądam się dalej.

W sumie wytrzymałam jakieś 10 min i poczułam się bardzo zmęczona takim sztucznym wzbudzaniem zainteresowania. Mało tego, po chwili dociera do mnie beznadziejność mojej samobójczej misji i jej niepowodzenie. Poszłabym potańczyć, no ale co sama? I na ten sensualno-erotyczny densflor? Siedzę więc w tym przyzwoitym miejscu, na niebieskiej, nieprzyzwoitej kanapie i zaczynam planować hodowlę moich przyszłych kotów, znaczy myślę o mojej przyszłej, najbardziej prawdopodobnej rodzinie. Czuję się jak ostatni luzer i fajtłapa. Ciamajda życiowa do kwadratu. Moje kompleksy momentalnie skaczą w górę i wychodzą uszami. Taki mam ich nadmiar. Zdycham tu i nie wiem czy to od tego zapachu czy z samotności. Dopijam drinka i uciekam. To nie moje klimaty. Liczę, że może kiedyś okaże się, że było warto. Że wszystko było po coś. Póki co, nie ma happy endu.

Z zupełnie innej beczki

Kasia, jako że uważała się za intelektualistkę, miała zdanie na prawie każdy temat. Sporą część jej wolnego czasu (a zazwyczaj każdego czasu) niezależnie, czy spędzała go produktywnie czy wręcz przeciwnie, pochłaniało jej myślenie. Tak, takie zwykłe myślenie. Uwielbiała to uczucie, kiedy czuła, że wszystkie szare komórki jej dobrze wytrenowanego mózgu pracują na 3 zmiany z turbodoładowaniem. Nieporównywalną z niczym frajdę sprawiało jej doszukiwanie się błędów w czyimś, a jeszcze lepiej, w swoim myśleniu. Ona nazywała to normalnie – błędami w toku myślowym, ale jej chłopak nazywał to dosadniej. Mówił, że Kasia ma w zwyczaju wyszukiwać kiedy ktoś „robi kurwę z logiki”.

Od jakiegoś czasu nie czuje się najlepiej. Nie mówi o tym nikomu. No bo po co? A w sumie jak o tym powiedzieć? Sama nie wie. Pierwszy raz w życiu zdarza jej się, że utknęła w martwym punkcie i nie wie co ma myśleć. Jej świetnie sprawująca się wcześniej maszyneria, działająca zawsze z precyzją austriackiego zegarka (nie poważy się powiedzieć, że szwajcarskiego, to przecież byłoby już perfekcyjne zuchwalstwo) zaczęła ją zawodzić. Zaczęła się zastanawiać, kiedy nadchodzi moment, że należy się już martwić, że to już za dużo? No bo gdzie jest ta cezura? Kto ją wyznacza i jak ją rozpoznać? Przecież chodzi o metaforyczne rzeczy, tu nie ma pomocnego celnika (sama dostrzega tutaj oksymoron), który wskazał by jej odpowiedni kierunek.

Za długo, za długo jest nie tak jak powinno. Nie pamięta od kiedy to ma. Takie poczucie obojętności. Strasznie zdradliwe uczucie. Nie wie kiedy i jak to „coś” się w niej zagnieździło. Zupełnie niepostrzeżenie. Jak najlepszy włamywacz, który nie zostawia żadnych śladów. Włamanie zostaje odkryte dopiero po fakcie, długo długo po fakcie.

Jest jej już wszystko jedno gdzie, kiedy, co i jak się będzie z nią działo. Zdaje sobie sprawę, że sama robi w tym momencie kurwę z logiki, ale nie uznaje za stosowne by się tym przejąć w tym momencie.

Uświadamia sobie, że wszystko co ją w życiu spotyka – studia, wyjazdy na wszystkie wycieczki, praca i stypendium zagraniczne, to wszystko nie są jej wybory. Tylko czyjeś. Ktoś je podejmuje za nią. A ona nie protestuje. Chociaż na co dzień potrafi być wyszczekana.

No właśnie. Jest jej już wszystko jedno. Kasia lubuje się w sucharskich stronach fejsbukowych. Trochę przez snobizm. Ale ją to naprawdę bawi. Gdzieś ostatnio przeczytała wypowiedź jednego (na potrzeby historii nazwijmy go Januszem) typa, który napisał, że jakiś czas temu przestał bać się śmierci. Bo jest to mu po prostu obojętne.;. czy sądny dzień nadejdzie za 7 minut, jutro, w przyszłym tygodniu czy za 48 lat.

Kasia uświadamia sobie, że się tak samo czuje. Ale nawet nie jest jej przykro, czy smutno, nie jest zrozpaczona. Nie myśli wcale tak. Bo jej jest już wszystko zupełnie ganz egal

Po przyjacielsku (historia cz.3)

CD

Ding dong. Ding dong. Ding dong. Zawsze dzwoniła trzy razy. Okej, teraz pauza. Niech się ten grajudus w końcu wyciągnie z czeluści i odmętów i otworzy te cholerne drzwi. Cisza. Pauza. Chwila oddechu, słuchawki już w kieszeni. Czeka.

Ding dong, ding dong, ding dong. Pauza. Nikogo nie słychać, nawet pies nie szczeka. Fasola niecierpliwiąc się – w końcu na dworze jest zawierucha i północno-wschodnie wiejące zło – zagląda przez szybę do kuchni. Nikogo nie widać. Postanawiła obejść dom i zajrzeć od strony tarasu. Ale zanim przejdzie do tak radykalnych działań pomyślała, że najpierw zadzwoni do Olka. Po 5 sygnałach, kiedy już chciała się rozłączyć usłyszała w słuchawce zachrypnięty głos przyjaciela.

„Halo? co się dzieje?”

„Olek, do cholery, pod domem stoję. Dzwonię i dzwonię. Czy jaśnie pan, mógłby łaskawie otworzyć wrota?”

„Cholera, nie marudź. Już schodzę!”

Bip bip bip. Przynajmniej tyle – pomyślała. Kiedy przestępując z nogi na nogę czekała przed wejściem, zaczęła się przyglądać otoczeniu. Chyba coś się zmieniło. A tak, wycięto przydrożne drzewa. Ale u Olka też jakoś inaczej… Może to te kolorowe kwiaty, które ostatnio wzeszły. Podczas bezmyślnej obserwacji zauważyła, że już w kolejnym oknie pojawia się ktoś i ciekawsko na nią patrzy, ba, czasem nawet pokazuje na nią bezczelnie tłustym paluchem. Cóż za nudna okolica, skoro jestem najciekawszym wydarzeniem dnia. Fasola jak to Fasola, nie myśląc za wiele, śmiało pokiwała każdemu kogo zauważyła. A co, niech się zawstydzą! Przecież chyba nie myślą, że są niewidzialni?!

W tym momencie z hukiem i odorem imprezy otworzyły się szare odrzwia.

– A ty co? Królowa czy Miss Universe? – zgryźliwie zapytał Olek, przecierając czerwone oczy

– Dzisiaj nie. Tylko robię sobie jaja z twoich sąsiadów

– Właź, niech już nie mają radochy…. Dzień dobry panie Kuciak! – bezgłośnie powiedział Olek i wyraźnie kiwnął głową, jednocześnie szybko zamykając za sobą drzwi.

Fasola wyjaśniła czemu musiała tu dzisiaj przyjść, skoro nie byli ustawieni. Ale Oluś jak to Oluś, nie miał jej tego za złe, bo ona też często ratowała go z opresji. Zdjęła zachlapane buty, kurtkę wrzuciła na półkę i poszła na górę do pokoju Ola. Usłyszała tylko jak Olek krzyczy na całe gardło „Ciepłe czy zimneeeeee?”, na co Fasola równie mocnym głosem odrzekła „Ziiiiiiiimneeee proszę!!”. Nie minęło 10 minut jak Olek wrócił z dwoma kubkami zimnego kakao.

– Coś ty wczoraj wyrabiał? Próbuję się do ciebie dodzwonić od rana – petardą zaczęła Fasola.

– Nic specjalnego, najpierw grałem w Fallout’a, potem napisała Marysia. Ta, no wiesz która… no ta z Bergów. No i ona napisała, czy ja bym do niej nie wpadł. W pytkę, skończę questa i lecę. Już od dawna mi się wydawało, że na mnie leci. No to skończyłem grać, wbiłem się w seksowne motorowe ciuchy (tu Olek zachichotał – uwielbiał się nabijać z ludzi, którzy mówili o seksownych ciuszkach), wsiadłem na motór i pojechałem. Wiesz, spodziewałem się czegoś więcej. No może nie od wejścia, ale tak w ogóle. Wchodzę, przygotowany i pachnący chipsami, a tam na kanapie cała zgraja… Rozumiesz to?! Grzechu, Maciej, Tommy, Lizka, Ola, Jula, Lolek i Bambi. Ja tu się spodziewałem akcji solo, a tu dupa blada. No więc wbiłem, trochę się pokręciłem, ale po jakichś 2 godzinach się urwałem i wróciłem do domu. Ciemno było tak, że myślałem, że nie dojadę. No a potem to już tylko grałem. Ale zasko, nie? Zasnąłem jakoś koło piątej. To się nie dziw, że nie odbierałem.

– Dobra dobra. Już się tak nie tłumacz. Przyniosłam wino, ogarnij jakieś kieliszki please.

– Uuu, widzę, że dzisiaj szybko zaczynamy. Coś się stało?

– Czekaj, jeszcze grę przytaszczyłam. Odpal PS’a od razu. Wiesz co, lepiej ja to zrobię, ty idź po te kielony.

Kiedy tak grali, Fasola opowiedziała Olkowi o wszystkich swoich życiowych dramatach i rozterkach. Jednak nie zrobiły one większego wrażenia na jej przyjacielu. W momencie kiedy byli już wyluzowani, a butelka po winie poturlała się pod szafę, do pokoju wleciał jak struś pędziwiatr młodszy brat Olka (kiedy mówię młodszy, mam na myśli przedszkolaka).

– Cześć Fasola. Całujecie się czy co? Mogę też pograć? Proszę proszę proszę, Oleeeeek!!! – wyrzucił z siebie jak z karabinu mały Wiktor.

No tak, to by było na tyle z przyjemnego wieczoru… Fasola chciała się zbierać, bo wiedziała, że skoro Wiktor już jest na górze, to rodzice Olka są właśnie w garażu… A to oznacza, że przywieźli obiad i nie wywinie się od sztucznej konwersacji przy stole. Zbiegła więc na dół, ubrała buty nieomal się wywracając i cmokając Olka w ucho, minęła się w drzwiach ze swoim byłym nauczycielem fizyki – panem Nulkowskim.

– Dzień dobry i do widzenia właściwie. Przepraszam, ale muszę już lecieć! Do zobaczenia.

Kiedy Fasola się tak oddalała, idąc tym swoim śmiesznym, chwiejnym krokiem Olek odprowadził ją wzrokiem do końca ulicy. Uświadomił sobie też, że z każdym razem kiedy tak na nią patrzy jak Ula wychodzi jest mu coraz ciężej. A ona nie ma o tym pojęcia… A może jednak ona już coś wie?

Prawie jak Kerouac (historia cz.2)

CD

Olo nadal nic nie odpisywał. Były dwie możliwe przyczyny tego stanu: śpi jak suseł albo znowu zgubił telefon. Chociaż właściwie była też trzecia możliwość: Olo się obraził – rzadko mu się to zdarzało, ale jednak. Fasola obawiała się, że to jeden z tych dni. Uśmiechnęła się na samą myśl o tym, że Olek może mieć PMS. W końcu prawdziwa z niego dama, nie? Klikając w zaparowany ekran, Fasola nie zauważyła dziury w chodniku, wielkości co najmniej Bajkału. Weszła w nią pewną stopą, a wyszła mokrą i jak mówił Olo „zadepniętą”. Normalka… Prychając nad własnym nierozgarnięciem Fasola postanowiła skupić się nad wykonaniem zadania – to jest dotarciem do chaty Olasa. Udało jej się utrzymać pełne skupienie przez jakieś sześć i pół minuty, później jej uwaga przeniosła się na uroczo krakające wrony (nikt na świecie nie wie czym są „uroczo krakające wrony”). Kiedy poczuła, że jej wyobraźnia zaczyna przyćmiewać racjonalnego GPSa w hipokampie, przestawiając się na tryb „rzeczywistość” została brutalnie, paskudnie i możliwie ohydnie ochlapana brejowatym czymś, co znajdowało się na skraju ulicy. Wściekła jak osa, wygrażając kierowcy zielonego opla ruszyła marszowym krokiem w górę ulicy, ciągle próbując dodzwonić się do gospodarza. Nic z tego. Olek nie odpisywał, nie podnosił słuchawki i nie dawał jakiegokolwiek znaku życia. Zrezygnowana dreptała w kierunku rynku, który musiała przeciąć… Jeszcze tylko 3 ulice i już będzie na miejscu. Żeby uspokoić skołatane nerwy odpaliła sobie Michaela Buble na swoim zdezelowanym iPodzie i wydmuchała zasmarkany nos. Kiedy tak szła i myślała odezwał się jej telefon. „To pewnie Olek się w końcu ogarnął!” – pomyślała. Otóż nie – dzwoniła mama. „Ok, 3 wdechy… Bądź miła” – upomniała samą siebie.

„Halo? Cześć mamuś!”

„Dziecko!! Gdzie Ty jesteś?!” – nerwowym głosem zapiszczała Tamara

„Mówiłam przecież, że wychodzę. Wiedziałaś o tym, mówiłam Ci dzisiaj dwa razy przecież” – podirytowanym tonem odpowiedziała Fasola

„Miiii? Ja nic nie wiedziałam! A nie chciałaś się zobaczyć z ciociami i wujkami?”

„Mamuś, wiesz przecież, że jestem zajęta. Robimy projekt dzisiaj”

„Ach tak. No dobrze, w takim razie baw się, ale nie wróć do domu za późno!”

„Tak jest panie sierżancie! Ubaw będzie po pachy. Będę przed północą. Serwus” – i kliknęła czerwoną słuchawkę. Nigdzie człowiek nie ma swobody, kiedy oni w końcu zrozumieją, że nie mogą mnie uwiązać w domu?

Podczas tych jakże życiowych rozmyślań Fasola zorientowała się, że minęła skręt w Olkową ulicę. „Jak zwykle…”- burknęła na siebie w myślach. Dziarskim krokiem, przemoczona do suchej nitki zawróciła i po 1,5 piosenki Pana Buble była już pod domem Olka.

Ding dong.

CDN.

Historia cz.1

Fasola postanowiła podbić do Olka. Wiedziała, że o tej porze jest już w domu i raczej nic nie robi. Nie zastanawiała się dwa razy. Wyjrzała za okno, nie wyglądało to co prawda najlepiej. Deszcz, a właściwie to mżawka, no i mgła. Wiedziała co to oznacza dla zmarzlucha, którego nie rozgrzewają ani grzańce ani górolskie skarpety narciarskie. Postanowiła ubrać swój ulubiony szary, przydługaśny sweter i najcieplejsze buty. Ubrana w 4 warstwy, czapkę nasuniętą nieomal na nos i torbą wypchaną po brzegi na plecach ruszyła.

Jako, że dom Fasoli znajdował się na obrzeżach miasta, gdzie właściwie występowały tylko niewielkie, urocze domki z mikro ogródkami i brakiem miejsc parkingowych, jej dom wyróżniał się na tle pozostałych. Cały budynek był w kolorze piaskowca, ale tak naprawdę nie był z niego zbudowany. To była eko-glina… Jej rodzina uważana była w okolicy za delikatnie szurniętą, ponieważ mieli w ogrodzie swoje warzywa, nie używali butelek plastikowych i dezodorantów, a co najgorsze nie sprzątali po swoim psie – ogromnym, czarnym, ale pociesznym mastifie – Rufusie. Oprócz Fasoli (oficjalnie zwaną Urszulą) w domu mieszkała Mama – Tamara, Tata – Hubert, Brat Starszy – Feliks, Brat Młodszy – Tymek, Siostra Bliźniaczka – Hania, pies Rufus i dwie rybki – zwane Rybitulami oraz okazjonalnie wpadającą Babcią – Terenią i ciocią – Mają. W domu zawsze panował chaos, do którego domownicy byli przyzwyczajeni. Jednak dla postronnych mogło się to wydawać rzeczą absolutnie nieznośną, żeby wytrzymać w tym rozedrganym, za głośnym i przeludnionym etno-ekobudynku. Gości w domu przyjmowano, a i owszem. Specyficzna to była hałastra. Głównie znajomi rodziców, najbardziej zapaleni rekonstruktorzy bitew średniowiecznych jakich świat widział, sztuk 7 (ostatnio grupa rozrosła się o małego Franka, więc 8). Fasola chcąc uniknąć kłopotliwych pytań (zestaw tradycyjny: czy nie chce jechać z nimi na kolejny zlot? czy wie już co będzie robić po studiach? i dlaczego nosi takie powyciągane ciuchy, przecież jest taką ładną dziewczyną…) wrzuciła książki, wino, skarpety na przebranie i nową grę na PS do plecaka i wołając w eter: „Wychodzę, nie czekajcie! PA!!” trzasnęła drzwiami.

Idąc wzdłuż pieczołowicie zaparkowanych aut typowej klasy średniej, unikając przemoczenia butów, Fasola nerwowo uderzała w klawisze swojego starego nazbyt zmęczonego telefonu. Jak na złość wszystko dzisiaj szło nie po jej myśli…

CDN.

Ciepło – zimno

W pokoju o białych ścianach, gdzie zimno i wilgoć przeszywają aż do bólu, gdzie ma się wrażenie, że jest się w zamarzniętym piekle siedziała otulona kocem Ida. Dziewczę lat 28. Cóż, dorosła kobieta powiedzieć by można. Tak. W metryce Ida miała owszem 28 lat, ale w głowie niekoniecznie. Siedziała na okropnym łóżku, w którym w ogóle nie chciało się spać, a co dopiero kogoś kochać.. i myślała. Banalnie, o życiu. Głównie swoim. O swoich wyborach i dlaczego to wszystko się tak układa a nie inaczej. Ida ma bardzo zmarznięte stopy, mimo, że właśnie jest w Grecji. Na wyspie. Małej takiej. Kilkanaście domów, raczej starsze sąsiedztwo. Przyjechała do pracy, ale nie wyszło. Ma jeszcze trochę grosza. Raczej bez szaleństw. Myślała, że będzie inaczej. Ciekawiej, intensywniej, mocniej! A jest… smutno, szaro, zimno i nudno. Nadrobiła wszystkie lektury, pominięte klasyki i te nowe też, obejrzała chyba ze 47 filmów. Ale wcale nie poczuła się lepiej. Bo czuje się samotna. Strasznie, paskudnie, dojmująco samotna. Od jakiegoś czasu Ida wyobraża sobie to uczucie jako fasolę, ale taką, która jest lodowa, ciężka i czasami podskakuje do gardła. Nie może się jej pozbyć. Zagnieździła się w niej na dobre. Czuje, że to ją ściąga w nieznany, ciemny i ponury dół. Wizja pozostania na wyspie przez najbliższe 5 miesięcy (no już jakieś 4) przybija ją. Nie czuje się tu dobrze. Ludzie mimo, że sympatyczni, to jacyś nie jej. A przecież zawsze się tak łatwo aklimatyzowała. Dlatego nie rozumie co się z nią dzieje. Tak właściwie to przyjechała tu leczyć złamane serce. Zaszaleć, uciec. Ale niestety nie przyniosło to zamierzonego efektu. Jest tylko gorzej. Wszystko ją martwi. Nie znosi takiego życia. Czeka na moment kiedy nie będzie musiała się martwić. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że nie może uciekać od swojego życia. No bo jak to tak? Ale przecież ta Grecja to też fragment jej życiówki. Nienajlepszy. Ale nadal. Co gorsza ostatnio, kiedy nie pomagał najcieplejszy koc, najpyszniejsza herbata z pełną świadomością marzyła o tym, że zaśnie i się już nigdy nie obudzi. Wtedy nie będzie musiała się już więcej martwić, nie?

Z żalem i cieknącym nosem Ida otworzyła oczy. Był nowy dzień.

Wstydliwa sprawa

Yuki San miała głupi zwyczaj… tylko o tym nie wiedziała. Dopiero ostatnio została brutalnie uświadomiona. Nigdy wcześniej nikt z rodziny, znajomych czy tych bliższych czy dalszych nie zwrócił jej uwagi. Zrobił to pan w poczekalni na dworcu w Bolonii.

Mianowicie Yuki – piękna Japonka (po prawdzie w 1/4 Tajka), wykształcona w najlepszej japońskiej uczelni (autorka wierzy, że takie rzeczy jak edukacja i inteligencja w jakiś sposób zawsze się na twarzy zaznaczają) miała w zwyczaju bardzo zawzięcie dłubać w nosie, zacierać energicznie ręce i wycierać w klatkę piersiową (później jak podrosła to w swoje delikatne piersi w rozmiarze C). Był to bardzo brzydki zwyczaj, ale Yuki o tym nie wiedziała. Wierzyła, że w ten sposób zapobiegała zatorom w nosie i sprawia, że złe duchy wychodzą z jej ciała. Takich bzdur nałykała się, kiedy była bardzo mała. To wszystko wina byłej niani – Malu Ngonbinosi – jej polinezyjskiej opiekunki.

Kiedy więc Yuki znalazła się na dworcu, w poczekalni i ten mężczyzna zwrócił jej uwagę, kompletnie nie wiedziała jak zareagować. Na jej blade policzki wypłynął czerwony jak rak pąs, czy też powinnam powiedzieć – burak! Próbując wydusić z siebie jakąś sensowną odpowiedź wydała z siebie coś w stylu: „no, mhmgrhk…”. Brzmiało to bardziej jakby zakrztusiła się karmelkiem. Speszona uciekła w popłochu ciągnąc za sobą dwie walizki, a w myślach głośno i bardzo soczyście przeklinając Malu.

Złap mnie jeśli potrafisz

Co zrobić kiedy czujesz, że już śmierdzisz żulem? To nie jest przenośnia, mówię tu o takim prawdziwym kwaśnym, drażniącym nos zapachu. No toż to ciężka sprawa… Możesz się temu albo poddać i zaakceptować albo udawać, że problemu nie ma. Żadna opcja nie jest dobra. Ja póki co udaję, że problemu nie ma, choć w rzeczywistości ledwo mogę znieść mój odór i wygląd. Niestety na pewne sytuacje się nic nie poradzi. Bardziej od smrodu żula przeszkadza mi ciągnący się od dawna (a nie od paru godzin) smród tchórza. Woń to o tyle nieprzyjemna, bo tylko ja ją czuję. Uciekam w życiu od wielu rzeczy. Od ewentualnych facetów (zawsze kończy się na kolegowaniu) – jestem odpychająca, chyba podświadomie. Uciekam od zmian – choćby pracy, od dzielności, od diety, od ćwiczeń. Dzisiaj uciekłam też od rodziny. No może nie do końca, ale tak się czuję. Wrócę do nich, oczywiście, ale tak się czuję – jak uciekinier. Jest mi ich przez to bardzo żal. Największą krzywdą dziecka, prawdziwym bólem serca jest ten moment, kiedy widzisz swoich rodziców płaczących. To jest prawdziwa tragedia i dramat. A najgorsze, że chyba nie da się tego uniknąć. Moja ucieczka to półroczny erasmus-orgasmus. Najśmieszniejsze, że wcale nie chciałam tu przyjechać. Próbowałam się nastawić, zmienić głośno opowiadając innym, a tak naprawdę przekonać samą siebie. Tłumaczyłam sobie, że ta niechęć to z przepracowania, z braku czasu… Niestety nie. Ostatnio uświadomiłam sobie okrutną prawdę – marzę już o dziecku. O niczym innym jak o małym pyzatym siuśku. Moim jedynym strachem w życiu (i to jest rzecz, która mnie zamraża od środka i aż boję się do niej przyznać) jest to, że nigdy nie uda mi się tego jedynego marzenia zrealizować. Dla wielu to tak prosty i oczywisty krok – założyć rodzinę. Ot, błahostka. Dla mnie to sens, cel, nadrzędna wartość i moje największe pragnienie. Idylla nieomal. Ale ja nie oczekuję gwiazdki z nieba, potrafię ciężko pracować i nie boję się wysiłku, kiedy czegoś chcę. Czy to, żeby widzieć i czuć koło siebie czyjeś szorstkie plecy to tak wiele? Czy możliwe jest coś lepszego od pociesznego malucha, który jest TWÓJ i ZAWSZE BĘDZIE?! Dla mnie odpowiedź jest jasna. Ale ja jestem nie z tej epoki. I cierpię.

W kropce

Rzadko mnie coś rusza. Serio. Zazwyczaj funkcjonuję sobie w swojej przestrzennej dziupli, jest mi tam dobrze. Metaforycznie.

Niektórzy mówią, że nie mam serca, usłyszałam też już, że jestem zimną suką (no, troszkę uprzejmiej gwoli ścisłości). Zazwyczaj po prostu mówią, że jestem gruboskórna. I pewnie mają rację. Od bardzo dawna zastanawiam się jak wzbudzić w sobie empatię. Albo czy to właściwie możliwe? Bo może trzeba się z taką cechą/właściwością/nawykiem (sama nie wiem) urodzić?

Czy to normalne, że nie wzruszają mnie historie ludzi naprawdę pokrzywdzonych? Zazwyczaj po prostu wzruszę ramionami, powiem coś w stylu: ale biedni… i żyję dalej. Rozczulają mnie psy, ale nawet nie te skatowane, poniewierane, nie te smutne oczy w schroniskach. Jestem tak płytka, że serce mi mięknie przy tych ślicznych, a jak są śliczne i duże to już w ogóle! Boję się, że coś jest ze mną nie tak.

Ale jest taki jeden co mnie rozbija na milion kawałków. I nie wiem co mam z tym faktem zrobić. Na potrzeby tej narracji nazwijmy go Inżynier Madziar. Bujam się z nim od ponad roku. Nic właściwie się nie przesuwa do przodu. Widzę, że krążymy wokół tematu nie mówiąc o nim zupełnie. Wydaje mi się, że moje sygnały są na tyle czytelne, że byle kretyn patrząc na nas z boku przez 3,5 min byłby się w stanie zorientować co się dzieje. A Inżynier Madziar nic. Mało tego, kiedyś uznałam, że nie będę się po babsku z tematem wozić, tylko od razu wyłożę kawę na ławę… Też nie zrozumiał. Do tematu nie wracaliśmy. Wszystko super, ale nie satysfakcjonuje mnie ani obecny kształt tej relacji (no bo co to właściwie jest? ni pies ni wydra), ani częstotliwość spotkań (oczywiście czysto platonicznych). Rozmawia nam się super, nie możemy się nagadać. Ale co z tego, skoro nawet nocowania u siebie nic nie zmieniają. W takiej sytuacji mój głos rozsądku i racjonalności leje mnie ostro w twarz: opanuj się, przestań marzyć, on nic do ciebie nie czuje i to się nigdy nie zmieni. Ale z drugiej widzę jak na mnie patrzy, robi takie drobne, mikroskopijne wręcz gesty, które sprawiają, że już sama nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Wiem, dzieciarnia. Żadne z nas nie potrafi chyba tego zmienić. Nie wiem czy to takie sieroctwo z nas wychodzi, ale po każdym spotkaniu mam sieczkę w mózgu. Problemem najaktualniejszym jest to, że za 2 tyg wyjeżdżam na pół roku, a dokładnie za pół roku (pewnie nawet się nie zdążymy w przelocie zobaczyć) on wylatuje. W takiej sytuacji chyba nie ma najmniejszego sensu się w coś angażować… Moje durne koleżanki mówią, że „albo szybko się wszystko dzieje albo wcale”, a u nas tempo żółwie, jeśli nie wolniejsze. Moje mniej durne koleżanki z kolei mówią, że mam się brać, bo pasujemy do siebie idealnie. I co tu robić? Komu wierzyć? Sobie? Najtrudniej.

Pytania graniczne

Od zawsze chciałam być archeologiem. Dłubać, odkopywać, badać tajemnice, no i oczywiście znaleźć skarb. Nie znalazłam wsparcia w rodzinie, znajomych. Cały czas słyszałam tylko, że to bez sensu, że z tego nie będzie pieniędzy. A co jak zamiast w Kairze wyląduję w małej wsi na Podlasiu i będę mieć wykopaliska metr na metr, z czego znajdę stare szmaty, trochę śmieci i ewentualnie jakieś łupiny? No załamię się przecież… to nie miałoby nic wspólnego z moimi marzeniami. Przez wiele lat łudziłam się, że „a może jednak”, ale tak w okolicy 2 klasy liceum ostatecznie zrezygnowałam z tego pomysłu. Postanowiłam znaleźć sobie nowe pole do działania. Moje poszukiwania trwały jakieś 10 lat z małym hakiem. Przeszłam przez różne etapy: wrotkarka, etnografka, trochę dziennikarka, później założyłam nawet własną kawiarnię. To był naprawdę fajny, intensywny czas w moim życiu i na pewno nie żałuję ani minuty. Zdążyłam wyjść za mąż, kupić psa i zmienić fryzurę. Równie szybko zmieniło się i to: mąż odszedł, pies zachorował, a włosy nie chciały się tak pięknie układać jak kiedyś. Musiałam coś zmienić. Czułam, że pękam. Oddalam się sama od siebie. Powoli docierało do mnie, że może jednak te wszystkie decyzje były złe i zupełnie nietrafione. Zaczęłam się zastanawiać kim właściwie jestem? Kiedy teraz o tym myślę, to przecież nadal nie umiem sobie odpowiedzieć na to pytanie. Ale wtedy wydawało mi się, że w końcu poznałam odpowiedź na te nurtanie (nurtujące pytanie – hihi :)). W mojej małej, czarnowłosej głowie wymyśliłam sobie, że przecież jestem stworzona do dłubania… ale w meblach. Wyszukiwanie, drapanie, odnawianie… to było to! Jestem więc renowatorką. Można tak powiedzieć? Właściwie to nie wiem. Ale i tak się tak przedstawiam. Jestem renowatorką. Dobrze mi z tym! Czuję, że w końcu się odnalazłam. Chyba dzięki moim przyjaciołom byłam w stanie się zmienić i odcyfrować. Dziękuję im za to bardzo! Reszta znajomych i rodziny chyba też pogodziła się z tym, że ich Klara ciągle coś zmienia (życie prywatne, karierę i miejsca zamieszkania – kolejność przypadkowa). Cóż poradzę? Ah, no i mieszkam już nie pod Wrocławiem, ale w Bieszczadach, w małej, bardzo sympatycznej wiosce. Ostatnio myślę o wyjeździe do Birmy. Chociaż na jakiś czas… i sama już nie wiem czy w tym szaleństwie jest metoda?

P.S. Nie ma ktoś fajnego kudłatego drwala na zbyciu? Chętnie przyjmę!!